Zaraz po wyjściu z łódki oczywiście posypały się propozycje transportu: „tuk tuk, sir?”. To hasło będziemy słyszeć jeszcze wielokrotnie w trakcie krótkiego pobytu w Kambodży. Akurat stwierdziliśmy, że się przejdziemy do hotelu, na szczęście duża część tej drogi wiodła szerokim bulwarem nad rzeką, więc z dala od taksówek. Noclegi mieliśmy w hotelu King Grand Boutique Hotel, całkiem przyjemny hotelik z dwoma małymi basenami: jeden na dole, drugi na dachu – świetna opcja po całym dniu chodzenia. Duży plus za powitalny napój i zimny ręcznik w momencie czekania na pokój. Mała rzecz a cieszy.
Po odświeżeniu wybraliśmy się na lunch i zwiedzanie Pałacu Królewskiego ($3). Przy okazji można wspomnieć, że w Kambodży nie powinno się wymieniać dolarów na lokalną walutę (riel), ponieważ to właśnie dolarami amerykańskimi płaci się wszędzie. Riele używane są praktycznie tylko do wydawania reszty, jeśli ta jest mniejsza niż $1 (centy nie są używane). 1 dolar to około 4000 rieli.
Miłościwie panujący
Pałac Królewski
To też w kompleksie Pałacu Królewskiego
Zamknięta dla ruchu droga przed pałacem
Po kilku dniach chodzenia stwierdziłem, że najwyższa pora wypróbować lokalnych masażystów
:) Wybrałem godzinny masaż stóp w Seeing Hands, organizacji, która szkoli niewidomych masażystów, pozwalając im się utrzymać. Podobno istnieją też podróbki, a ta jest autentycznie „organizacją pożytku publicznego”, mam nadzieję, że to prawda. Zapłaciłem $7 za godzinę masażu, który głównie polegał na uciskaniu odpowiednich obszarów na stopie (chyba się to refleksologią albo akupresurą nazywa), ale później uciskane były też wyższe części, a naprawdę zabolało przy udzie
;) A robiła go taka drobna dziewczyna… Nie wiem czy pomogło, ale doświadczenie było ciekawe. Powrót pieszo wieczorem do hotelu to już tylko nieustanna walka z tuk tukami. Po pewnym czasie już nie mam siły odpowiadać i po prostu udaję, że nie widzę i nie słyszę
;)
Miłościwie panujący nocąDzięki wszystkim za wsparcie i lajki! Kiedyś zacznę chyba pisać relacje w trakcie podróży, bo to jednak czasochłonne, choć mile sobie powspominać w trakcie pisania
;)
13.11.2014 Phnom Penh – Wyspy Mekongu - Killing fields
Znowu zaczynamy wycieczką zorganizowaną. Ale tylko półdniową i aktywnie, bo na rowerze. Skusiłem się na propozycję firmy Grasshopper Adventures – Islands of The Mekong za $39. Mają bardzo dużo wycieczek rowerowych po Azji (widziałem ich później przy Angkorze i w Bangkoku), od półdniowych do klikunastodniowych. Rowery bardzo solidne, wyglądały na nowe, Merida albo Giant. Oprócz nas jest jeszcze para Anglików. Wyjeżdżamy z miasta na przystań promową i po przepłynięciu na drugą stronę znajdujemy się już w innym świecie. Z dala od zgiełku miasta, jeżdżąc wśród pól i wiosek spokojnego życia na prowincji, gdzie bardzo często odpowiadasz na głośne „hello!”, gdy tylko dojrzy cie jakiś szkrab. Im mniejszy tym głośniej krzyczy
;) Bardzo to sympatyczne, ludzie uśmiechają się do ciebie i jednocześnie nie chcą niczego wcisnąć, sprzedać, ot tak po prostu uśmiech z dobrej woli
:)
Po drodze były chyba 3 przeprawy promowe, trasa raczej łatwa, w sumie ok. 25 km, ale na samym początku było trochę błota, które trudno było ominąć i się w nie wpadało… Przynajmniej mnie się zdarzyło, ale Anglikom też
;) Może też dlatego, że trochę musielismy improwizować, kiedy w wąskim przejściu na drodze stanęła krowa i jej koleżanki za nią – nie wyglądała, jakby chciała nas przepuścić
;)
Przechodzę po pniu, który na złość zanurza się w błocie…
None shall pass!
Może bym nie brał białych skarpetek, gdybym wiedział, że będzie błoto
;)
Pole lotosu
W trackie wycieczki jedziemy na wyspę Koh Dach, znaną jako Silk Island i zatrzymujemy się w manufakturze wyrobów z jedwabiu, jest trochę opowiadania o produkcji i oczywiście sklepik. W tym samym miejscu mamy też postój na owoce. Potem jeszcze zatrzymujemy się przy buddyjskiej pagodzie, obok której jest też „podstawówka” i akurat chyba przerwa, bo pełno dzieci biegało dookoła.
Pyszności! Banany, longany, pitaje, dżakfruty i mango.
Wszyscy w „mundurkach”
Hello! – najczęściej słyszane słowo w wiejskiej części Kambodży
:)
Szczuroławka
Przed ostatnią przeprawą w oczekiwaniu na prom dostajemy jeszcze jakieś przekąski i sok z trzciny cukrowej. Potem jedziemy już autem na bogaty i smaczny lunch. I powrót do wypożyczalni rowerów, gdzie jeszcze podają nam mokre ręczniki i kokosa do picia (nie bardzo za nim przepadam, ale chyba ludziom się podoba ten sposób podania
;)
Przeprawa promowa – obok mnie pani w piżamie
;)
Krowa wodna
Jesus loves you – rzadki widok w buddyjskiej Kambodży
Żeby nie tracić czasu od razu spod wypożyczalni udajemy się na Killing Fields (Pola śmierci), jest to można powiedzieć taka „atrakcja” obowiazkowa, tak jak u nas Oświęcim. Kierowcę tuk tuka załatwia nam nasz rowerowy przewodnik, więc już się nawet nie kłóciłem, że za $20 – niech ma
:) (bo czytałem, że ceny zaczynają się od $15). Miejsce, do którego jedziemy znajduje się parę kilometrów za miastem i właściwie nazywa się Choeung Ek, bo Killing Fields to ogólna nazwa wielu miejsc w całej Kambodży, gdzie były dokonywane egzekujce podczas reżimu Czerwonych Khmerów w latach 1975 -1979. Choeung Ek jest takim upamiętnieniem tych wszystkich miejsc, ponieważ tutaj są masowe groby „tylko” mniej niż 10 tys. ludzi. Mówię tylko, ponieważ szacuje się, że w tych latach zginęło nawet 2-3 miliony mieszkańców Kambodży (przy całkowtiej ludności 8 milionów).
Tuk tukiem na Killing Fields
Brama wejściowa do Choeung Ek
Wejście kosztuje $3 i w cenie jest przewodnik audio i bardzo dobrze, bo bez niego to nie miałoby sensu. Niewiele w tym miejscu zostało, wszystkie budynki zostały rozebrane po zakończeniu reżimu, postawiono buddyjską stupę, z kościami i czaszkami ofiar, a na samym dole także z wystawą narzędzi zbrodni. Naboje były zbyt cenne, więc zabijano czym popadnie: pałkami, prętami, siekierami, motykami… Przechodząc się trochę jak po parku, pomiędzy masowymi grobami, drzewem, o które zabijano dzieci, gdzieniegdzie widać jeszcze kawałki ubrań i kości. Według przewodnika po deszczach one ciągle „wychodzą” z ziemi i są co parę miesięcy zbierane. Jest to smutne miejsce, ale na pewno warto tam pojechać, żeby zapoznać się z trudną historią Kambodży. W drodze powrotnej zahaczyliśmy też o Tuol Sleng, byłą podstawówkę zamienioną na szybko na więzienie zwane S-21, gdzie torturowano więźniów, aby wydali swoich znajomych i rodziny. Stamtąd była tylko jedna droga – na pola śmierci… Z 17 tys. więźniów znanych jest tylko 12 ocalałych.
Killing tree
Ku pamięci ofiarom ludobójstwa
Więźniowie z Tuol Sleng
Po takim dniu już tylko relaks w hotelu do końca dnia.14.11.2014 Phnom Penh – Siem Reap
Ten dzień przewidziany był na transfer pomiędzy Phnom Penh, a Siem Reap, który jest zapleczem dla kompleksu Angkor. Zdecydowałem się na transport dosyć luksusowym autobusem firmy Giant Ibis za $15, ale podobno można znaleźć transport już za $5. Za to w tej cenie są przekąski, woda, niedziałające wifi
;) oraz duuużo miejsca na nogi. Byłoby naprawdę bardzo wygodnie, gdyby nie fakt, że duża część trasy przebiega drogami utwardzonymi, więc czasem trochę trzęsie
:) Podróż trwa ok. 6,5 godziny.
Giant Ibis
Droga czasem szeroka jak autostrada, ale bez asfaltu
U mnie w rodzinie był podobny twór – nazywał się „Dzik”
:)
Nocowaliśmy w V&A Villa, pensjonacie oddalonym jakieś 15 minut pieszo od centrum, prowadzonym przez parę kambodżańsko-angielską. Na dzień dobry angielska część tej pary, czyli Andy, dał nam mapkę Siem Reap i Angkoru z krótkim opisem co i jak. Ruszyliśmy więc do centrum aż doszliśmy do Pub Street, ulicy, przy której na początku koncentrował się ruch turystyczny. Ale teraz wraz z dynamicznym wzrostem ilości turystów znacznie powiększa się liczba restauracji i hoteli. Można też przejść się na jeden z nocnych targów, gdzie między innymi można było dostać koszulkę z napisem „No tuk tuk today or tomorrow”, ponieważ tutaj kierowcy tuk tuków próbują także znaleźć chętnych na objazd po Angkorze następnego dnia
:) Siem Reap to także zagłębie „rybnego spa”, rybek żywiących się twoim martwym naskórkiem. Postanowiliśmy spróbować tej terapii i wybraliśmy jakieś miejsce trochę na uboczu, gdzie ta przyjemność kosztowała $2 za 20 minut, a do tego w cenie puszka piwa albo coli. Na samym początku to łaskocze jak cholera! Ale jak się już człowiek przyzwyczai to jest to nawet przyjemne skubanie
;)
Hahahahahaha – tak jest na początku
;)
Potem już spokojnie poddajemy się kuracji
Przykładowy cennik masażu
15.11.2014 Siem Reap - Angkor
Dzień przeznaczony na zwiedzanie ruin Angkoru. Kiedyś byłem przekonany, że wszystko, co jest tam do zobaczenia to świątynia znana jako Angkor Wat. Dopiero później uświadomiłem sobie, że cały kompleks to ponad 400 km kwadratowych! Można powiedzieć, że ograniczyliśmy się do tych najważniejszych: Angkor Wat, miasto Angkor Thom ze świątynia Bajon czy Ta Prohm (słynna dzięki drzewom wrastającym w budowle i Tomb Raiderowi, którego nigdy nie widziałem
;) Oczywiście jeśli ktoś jest fanem takich zabytków to można zobaczyć także dużo więcej świątyń ukrytych gdzieś w lasach. Zapewne też z mniejszą ilością turystów, bo czasami to naprawdę dzikie tłumy, jak wokół Angkor Wat. Chociaż kiedy chodziliśmy po Angkor Thom, to do budowli ukrytych gdzieś w lesie tylko jakieś jednostki dochodziły. Dostępne są bilety na 1 dzień, 3 dni oraz tydzień odpowiednio za $20, $40 i $60. Lonely Planet twierdzi, żeby nie ważyć się spędzić w Angkorze tylko jednego dnia, ale ja nie wyobrażam sobie, że miałbym biegać po tych świątyniach przez 3 dni – każdy niech robi to, co lubi
;) Ewentualnie to z chęcią bym pojeździł w tym miejscu na rowerze. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od podobno słynnego wschodu słońca przy Angkor Wat. Nie byliśmy pewni, czy w ogóle chcemy jechać tak wcześnie, ale stwierdziliśmy, że może potem będziemy żałować, a ze wczesnym wstawaniem nie mamy problemów. Przyjechaliśmy na wschód i… nie czekaliśmy na niego tylko od razu poszliśmy zwiedzać do środka, widząc te czekające tłumy. Zresztą nie mam jakiegoś pro aparatu, więc to nie miało żadnego sensu. Wpiszcie sobie w Google „sunsrise angkor wat” – mnie jakoś te zdjęcia nie zachwycają, nie było na co czekać
;) Za przejazd tuk tukiem po świątyniach zapłaciliśmy $15, ale był jeszcze ekstra dodatek $5 za przyjazd na wschód… Nie wiem czy wszyscy kierowcy sobie go doliczają. To teraz koniec gadania i jeszcze tylko parę zdjęć, żeby zachęcić do zobaczenia tego miejsca.
Angkor Wat i dzikie tłumy przed wschodem słońca
16.11.2014 Siem Reap - Bangkok
Z tego dnia nie będzie wielu zdjęć. A właściwie to nie będzie wcale, bo jakoś niewiele ich zrobiłem i nic ciekawego nie uwieczniłem, chyba przez to, że byłem zmęczony całą sytuacją
;) Za to będzie sporo opisu, bo muszę to wyrzucić z siebie
:P
A zaczęło się tak. Jeśli chodzi o Tajlandię, to wymyśliliśmy sobie, że gdzieś w naszej podróży musi być krótkie plażowanie – wybór padł na Krabi, które leży jednak kawał drogi od Bangkoku. Jest niedziela, 16 listopada, jesteśmy w Kambodży, a jutro mamy być w Krabi. Tak szczerze to nie do końca mieliśmy to połączenie zaplanowane. Ponieważ loty z Siem Reap były już dość drogie założylismy, że do Bangkoku dostaniemy się autobusem, a stamtąd, żeby było w miarę tanio, nocnym autobusem do Krabi. Czytałem, że jeśli komuś zależy na czasie, to z Siem Reap powinien wziąć taksówkę do granicy w Poipet, a potem już jakiego busa po drugiej stronie. My jednak w jednej z agencji turystycznych w Siem Reap daliśmy się pięknie naciągnąć. Pani tam pracująca, choć miała niby w sprzedaży bilety do Krabi, to zachęcała, żeby kupić tylko do Bangkoku i na miejscu już dalej, czym wzbudziła zaufanie. Koszt do Bangkoku to tylko $10. Ale tutaj pojawiła się jeszcze opcja VIP – czyli $5 więcej za szybsze przejście na granicy. Cóż… pani była naprawdę bardzo miła i przekonująca
;) Na domiar złego gdzieś „w internetach” wyczytałem, że na tej granicy można nawet 2-3 godziny spędzić i jest właśnie możliwość przyspieszenia (inaczej zwana łapówką), więc brzmiało to dla mnie logicznie. Poza tym zapewniała, że o 15-16 będziemy w Bangkoku. A jak było naprawdę?
Mieliśmy wyjechać chyba o 8, 15 minut wcześniej w naszym pensjonacie pojawił się tuk tuk, który miał nas zawieźć do autobus (to w cenie biletu). Jednak podjechaliśmy zaledwie chyba z 500 m i wysadził nas na stacji benzynowej, twierdząc, że tu przyjedzie autobus. Dobra, już się jakaś lampka ostrzegawcza zapaliła. Po paru minutach nadjechały kolejne tuk tuki, jeden z trójką Estończyków, a drugi z parą z Polski, oni akurat jechali do Ko Chang, ale tym samym autobusem. Potem zrobiła się ciekawa akcja
:) Podjeżdża taksówka, kierowca otwiera drzwi i bagażnik, a jeden z tuk tukowców zaczyna nas naganiać, żeby czwórka wsiadła do taksówki, bo to jest wszystko w cenie biletu. Ciekawy pomysł, nie powiem. Pewnie często udaje im się tak naciągnąć turystów, ale tutaj zostali szybko spławieni, szczególnie przez jedną rosłą Estonkę
;) Z jakimś półgodzinnym opóźnieniem nadjechał w końcu autobus. Nie był on zbytnio VIP… Mały bez luku bagażowego, więc wszystko leżało albo na przednim siedzeniu lub w przejściu, a my zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. Wlókł się też niemiłosiernie, na domiar złego tuż przed granicą jeszcze zrobili dłuższą przerw na lunch.
Na granicy byliśmy chyba ok. 12:30, gdzie po wyjściu z autobusu po prostu powiedzieli: „idźcie w tamtą stronę, po drugiej stronie będą na was czekali”. Tu już byłem na 100% pewny, że wykupiona wcześniej opcja VIP, to po prostu proste oszustwo… Mogłem też się poczuć jak „kurczak”, bo zostaliśmy oznaczeni – białymi naklejkami, a ci do Koh Chang, jeszcze mieli „K” na nich napisane. Granica kambodżańska to było parę minut w kolejce, stempel w paszporcie i przejście dalej w stronę granicy tajskiej. Nie zauważyłem tam opcji przyspieszenia odprawy za ekstra dopłatą, ale nie było aż tak źle, bo czytałem, że kolejka czasem jest tak długa, że wychodzi poza budynek. Spędziliśmy w niej chyba ok. godziny, w międzyczasie wypełniając kartę wjazdową. Polacy nie muszą mieć wizy, przy wjeździe drogą lądową dozwolony jest 15-dniowy pobyt w Tajlandii (30 dni drogą lotniczą). Widziałem, że w kolejce stali też ludzie z innymi kolorami naklejek, więc była jakaś segregacja, jeśli chodzi o firmy obsługujące transport
;) Po przejściu granicy na naszych białych naklejkach wpisane zostały kolejne numery i potem według tych numerów udawaliśmy się do busów. Trzeba przyznać, że tutaj kierowca dawał z siebie i z busa wszystko, żeby być jak najszybciej w domu
:)
W Bangkoku byliśmy chyba gdzieś około 18:30 i myśleliśmy, że dojedziemy na jakiś dworzec autobusowy i tam po prostu zapytamy o transport do Krabi. Ale trasa kończy się w pobliżu turystycznej Khao San Road. Wychodzimy i taka myśl, hmm… co my teraz właściwie mamy zrobić? Dosłownie przez chwilę staliśmy przy drodze i chyba zesłano nam anioła stróża
:) Słyszę z ust takiego starszego pana: „ty mówisz polski?”. Okazało się, że to jakiś dawny emigrant z USA. Po krótkiej rozmowie pokazuje nam na agencję turystyczną, przed którą stoimy, żeby zapytać właśnie tam. To był strzał w dziesiątkę na zakończenie ciężkiego dnia. Pracownik tej agencji szybko powiedział nam, że o tej godzinie autobusy już pojechały, ale może nam zaproponować lot następnego dnia o 6:00 linią Thai Lion Air za 950 bahtów (ok. 100 zł), w cenie 15kg bagażu rejestrowanego. Świetnie! Też myślałem o tym samym, ale pewnie szukałbym AirAsia, która niekoniecznie byłaby tańsza na lot następnego dnia. Powiedział też, że taksówka na lotnisko powinna kosztować stąd ok. 300 bahtów, niezależnie czy ugadane czy na taksometr (potem doczytałem, że tutaj jednak zawsze na taksometr powinno się jeździć). Teraz już rozluźnieni przeszliśmy się ulicą Khao San, zaliczając po drodze piwo i pad thai, żeby złapać taksówkę na lotnisko. Skoro lot jest o 6:00 to nocka na lotnisku na pewno jest najrozsądniejszym wyjściem. Bardzo dużo ludzi tam nocowało, miejsca do spania jakieś super wygodne nie są, ale obleci. W strefie ogólnodostępnej jest mnóstwo miejsc siedzących, więc ze znalezieniem sobie miejsca problemów nie ma żadnych. To była właśnie ta „One night in Bangkok”
;)
17.11.2014 Bangkok – Krabi (Ao Nang)
Po 4:00 udaliśmy się do stanowisk odprawy Thai Lion Air, mój bagaż ważył ok. 14,8kg - uff, mieszczę się. Udaliśmy się w kierunku bramek, gdzie ktoś nie bardzo wiedział, co to znaczy umiar z klimatyzacją. Dobrze, że mieliśmy przy sobie coś z długim rękawem.
Tablica odlotów na lotnisku Don Mueang – jak widać średnio mi się udawało spanie
Czekał nas lot linią Thai Lion Air – pierwszy raz o nich usłyszałem dzień wcześniej
;) To spółka córka Lion Air, indonezyjskiego taniego przewoźnika. Powstała pod koniec 2013 roku (nie znalazłem do wyboru w flightdiary), we flocie na razie mają 8 Boeingów 737 i 1 ATR-72. Ale za to jest to wersja 737-900ER. Nasz samolot miał numer HS-LTL, całkiem świeży, z marca 2014. Dostaliśmy miejsca przy wyjściu ewakuacyjnym, ale nie tym na skrzydle, tylko bardziej z tyłu. Są tam tylko dwa miejsca z każdej strony i w bonusie jeszcze miejsce dla stewardessy, która siedzi obok podczas startu i lądowania
:) Poza tym nie ma normalnego okna, tylko takie małe okienko, przez które właściwie nic nie widać.
Dużo miejsca na nogi, bo wyjście ewakuacyjne, a po prawej miejsce dla członka załogi
Po wylądowaniu w Krabi wzięliśmy z lotniska autobus (150 baht), który zawiózł nas pod sam hotel w Ao Nang. Nie jest to jakiś ładny kurort, ale spędzamy tam tylko właściwie 2 dni. Plaża taka sobie, woda też nie jest bardzo przejrzysta, morze bardzo spokojne, ładne widoki na skałki. Za to co chwilę kursują długie łodzie (longboat) na plażę Railay, do której dostęp jest tylko drogą morską (nie byliśmy, ale podobno lepsza plaża – kurs za 200 bahtów w dwie strony). W hotelu byliśmy już około 9:00, ale na szczęście nie było problemu z wczesnym zameldowaniem – to jeszcze nie szczyt sezonu. Królestwo za prysznic!
;) Reszta dnia to relaks, plaża, odpoczynek – potrzebne po tylu dniach intensywnego podróżowania.
To jeszcze moje krótkie podsumowanie odwiedzonych miejsc.WietnamHo Chi Minh:- Muzeum Pozostałosci Wojennych (15000 dongów)- Pałac Niepodległości (30000 dongów)- „Foodie tour” z XO Tours - $72, warta każdego centaTunele Cu Chi. Transport lokalnymi autobusami: 26000 dongów, wstęp: 90000 dongów Trzydniowa wycieczka „Delta Mekongu + trasnport do Phnom Penh” w Handspan - $298. 2 noclegi w dobrych hotelach ze śniadaniem, 2 lunche, wycieczka rowerowa (wizyta u wietnamskiej rodziny), wycieczka łodzią (wizyta w cegielni), targ pływający, manufaktura makaronu ryżowego, Sa Dec, Can Tho, Chau Doc, transport rzeką do Kambodży (Phnom Penh)KambodżaPhnom Penh- Pałac Królewski ($6)- masaż stóp w Seeing Hands ($7)- Killing Fields – bilet z audioprzewodnikiem $3 (dojazd tuk tukiem: $20, ale pewnie i za $15 się da)- więzienie Tuol Sleng- wycieczka rowerowa Wyspy Mekongu z Grasshopper Adventures ($39 – w cenie lunch, owoce, napoje)Siem Reap- Angkor: $20 jednodniowy bilet i $20 za obwożenie tuk tukiem (wliczone ekstra $5 za wschód)- rybne SPA - $2 za 20 minut (+piwo gratis)TajlandiaKrabi (Ao Nang)- wycieczka na Phi Phi (plażowanie, pływanie, snorkeling) – 1500 bahtówBangkok- Wielki Pałac Królewski: 500 bahtów- Wat Pho: 100 bahtów- Wat Saket (Złota Góra)- Wat Traimit (20 bahtów za zobaczenie Złotego Buddy)- Chinatown- Khao San Road i okolice- od groma centrów handlowych- jeszcze jakieś świątynie po drodze (w Bangkoku jest ich mnóstwo)Poza tym w każdym miejscu można dodać: włóczenie się
;)Wiadomo, że to był taki tylko delikatny przegląd każdego z krajów. W Wietnamie zobaczyliśmy tylko Ho Chi Minh i samo południe, więc tam jeszcze sporo do zobaczenia. Jeśli chodzi o Kambodżę to Phnom Penh i Siem Reap mi wystarczy, niekoniecznie musiałbym tu wracać. Nie znaczy, że mi się nie podobało – po prostu niekoniecznie lubię wracać w te same miejsca, szczególnie jeśli są tak daleko – tyle na świecie do zobaczenia
:) Tajlandia to ledwie dotknięta. Chcieliśmy gdzieś zobaczyć morze w trakcie podróży i Tajlandia najbardziej się do tego nadawała. Z powodów pozawakacyjnych musieliśmy też konkretnego dnia być w stolicy, czyli zwiedziliśmy tylko Krabi i Bangkok.Pierwszy pobyt w Azji uważam za bardzo udany
:)
kevin napisał:Na początku cieszyłem się, że mamy wylot o 2:00 następnego dnia, ale później to jednak nie było takie fajne chodzić w upale cały dzień, a potem wieczorem na lotnisko już bez prysznica
;)Z tego co się orientuję to na lotnisku BKK jest dostęp do prysznica
;) poza tym fajnie się czytało.
I na koniec jeszcze moje subiektywne podsumowanie „naj”
:)Najsmaczniejsze jedzenie: przegrzebki (z orzechami i sosem chili i pewnie jeszcze z czymś) w Ho Chi MinhNajgorsze jedzenie: paskudne tofu i niesmaczne sajgonki w Chau Doc – jedna podana z ekstra komarem
;)Najlepszy napój: wietnamska kawa (na gorąco i na zimno)Najgorszy napój: bardzo popularny kokosNajlepszy owoc: dżakfrut (w Wietnamie i Kambodży)Najgorszy owoc: brak, wszystkie dobre – duriana nie próbowałem
;)Najdroższy nocleg (za osobę, za noc): ok. 125 zł Aonang Princeville Resort & Spa w Ao Nang (Krabi)Najtańszy nocleg (za osobę, za noc): ok. 40 zł V&A Villa w Siem ReapNajbardziej sympatyczni: dzieci na prowincji w Kambodży wołające „hello!”Najmniej sympatyczni: cwaniaki w Bangkoku, wmawiające, że coś jest zamknięte z powodu święta…Najbardziej zorganizowane: trzydniowa wycieczka z Handspan po delcie Mekongu (jak się okazało dwuosobowa z prywatnym przewodnikiem)Największa improwizacja: bilet lotniczy do Krabi na 6:00, kupowany poprzedniego wieczora (za ok. 100 zł z bagażem) i nocleg na lotniskuNajszybciej: bus z granicy w Poipet do Bangkoku – kierowca dawał z siebie wszystkoNajwolniej: bus z Siem Reap do granicy w Poipet – wlekło się to strasznie i jeszcze dwie przerwy po drodzeNajśmieszniejsze: łaskoczące rybki w Siem ReapNajsmutniejsze: Killing Fields obok Phnom PenhNajlepsza atrakcja w Wietnamie: wycieczka na skuterach z lokalnym jedzeniem z firmą XO Tours po Ho Chi MinhNajgorsza atrakcja w Wietnamie: wizyta w Sa Dec w domu znanym z powieści The Lover (zupełne nieporozumienie, ale pani na miejscu była podniecona opowiadaniem całej historii
;)Najlepsza atrakcja w Kambodży: AngkorNajgorsza atrakcja w Kambodży: przejście przez Phnom Penh i Siem Reap, będąc 1000 razy pytanym „tuk tuk, sir?”
;)Najlepsza atrakcja w Tajlandii: snorkeling w okolicach Phi PhiNajgorsza atrakcja w Tajlandii: Wielki Pałac Królewski – głośno, tłoczno, drogo (500 bahtów)
Wpływamy do stolicy Kambodży - Phnom Penh
Zaraz po wyjściu z łódki oczywiście posypały się propozycje transportu: „tuk tuk, sir?”. To hasło będziemy słyszeć jeszcze wielokrotnie w trakcie krótkiego pobytu w Kambodży. Akurat stwierdziliśmy, że się przejdziemy do hotelu, na szczęście duża część tej drogi wiodła szerokim bulwarem nad rzeką, więc z dala od taksówek.
Noclegi mieliśmy w hotelu King Grand Boutique Hotel, całkiem przyjemny hotelik z dwoma małymi basenami: jeden na dole, drugi na dachu – świetna opcja po całym dniu chodzenia. Duży plus za powitalny napój i zimny ręcznik w momencie czekania na pokój. Mała rzecz a cieszy.
Po odświeżeniu wybraliśmy się na lunch i zwiedzanie Pałacu Królewskiego ($3). Przy okazji można wspomnieć, że w Kambodży nie powinno się wymieniać dolarów na lokalną walutę (riel), ponieważ to właśnie dolarami amerykańskimi płaci się wszędzie. Riele używane są praktycznie tylko do wydawania reszty, jeśli ta jest mniejsza niż $1 (centy nie są używane). 1 dolar to około 4000 rieli.
Miłościwie panujący
Pałac Królewski
To też w kompleksie Pałacu Królewskiego
Zamknięta dla ruchu droga przed pałacem
Po kilku dniach chodzenia stwierdziłem, że najwyższa pora wypróbować lokalnych masażystów :) Wybrałem godzinny masaż stóp w Seeing Hands, organizacji, która szkoli niewidomych masażystów, pozwalając im się utrzymać. Podobno istnieją też podróbki, a ta jest autentycznie „organizacją pożytku publicznego”, mam nadzieję, że to prawda. Zapłaciłem $7 za godzinę masażu, który głównie polegał na uciskaniu odpowiednich obszarów na stopie (chyba się to refleksologią albo akupresurą nazywa), ale później uciskane były też wyższe części, a naprawdę zabolało przy udzie ;) A robiła go taka drobna dziewczyna… Nie wiem czy pomogło, ale doświadczenie było ciekawe.
Powrót pieszo wieczorem do hotelu to już tylko nieustanna walka z tuk tukami. Po pewnym czasie już nie mam siły odpowiadać i po prostu udaję, że nie widzę i nie słyszę ;)
Miłościwie panujący nocąDzięki wszystkim za wsparcie i lajki! Kiedyś zacznę chyba pisać relacje w trakcie podróży, bo to jednak czasochłonne, choć mile sobie powspominać w trakcie pisania ;)
13.11.2014 Phnom Penh – Wyspy Mekongu - Killing fields
Znowu zaczynamy wycieczką zorganizowaną. Ale tylko półdniową i aktywnie, bo na rowerze. Skusiłem się na propozycję firmy Grasshopper Adventures – Islands of The Mekong za $39. Mają bardzo dużo wycieczek rowerowych po Azji (widziałem ich później przy Angkorze i w Bangkoku), od półdniowych do klikunastodniowych. Rowery bardzo solidne, wyglądały na nowe, Merida albo Giant. Oprócz nas jest jeszcze para Anglików. Wyjeżdżamy z miasta na przystań promową i po przepłynięciu na drugą stronę znajdujemy się już w innym świecie. Z dala od zgiełku miasta, jeżdżąc wśród pól i wiosek spokojnego życia na prowincji, gdzie bardzo często odpowiadasz na głośne „hello!”, gdy tylko dojrzy cie jakiś szkrab. Im mniejszy tym głośniej krzyczy ;) Bardzo to sympatyczne, ludzie uśmiechają się do ciebie i jednocześnie nie chcą niczego wcisnąć, sprzedać, ot tak po prostu uśmiech z dobrej woli :)
Po drodze były chyba 3 przeprawy promowe, trasa raczej łatwa, w sumie ok. 25 km, ale na samym początku było trochę błota, które trudno było ominąć i się w nie wpadało… Przynajmniej mnie się zdarzyło, ale Anglikom też ;) Może też dlatego, że trochę musielismy improwizować, kiedy w wąskim przejściu na drodze stanęła krowa i jej koleżanki za nią – nie wyglądała, jakby chciała nas przepuścić ;)
Przechodzę po pniu, który na złość zanurza się w błocie…
None shall pass!
Może bym nie brał białych skarpetek, gdybym wiedział, że będzie błoto ;)
Pole lotosu
W trackie wycieczki jedziemy na wyspę Koh Dach, znaną jako Silk Island i zatrzymujemy się w manufakturze wyrobów z jedwabiu, jest trochę opowiadania o produkcji i oczywiście sklepik. W tym samym miejscu mamy też postój na owoce. Potem jeszcze zatrzymujemy się przy buddyjskiej pagodzie, obok której jest też „podstawówka” i akurat chyba przerwa, bo pełno dzieci biegało dookoła.
Pyszności! Banany, longany, pitaje, dżakfruty i mango.
Wszyscy w „mundurkach”
Hello! – najczęściej słyszane słowo w wiejskiej części Kambodży :)
Szczuroławka
Przed ostatnią przeprawą w oczekiwaniu na prom dostajemy jeszcze jakieś przekąski i sok z trzciny cukrowej. Potem jedziemy już autem na bogaty i smaczny lunch. I powrót do wypożyczalni rowerów, gdzie jeszcze podają nam mokre ręczniki i kokosa do picia (nie bardzo za nim przepadam, ale chyba ludziom się podoba ten sposób podania ;)
Przeprawa promowa – obok mnie pani w piżamie ;)
Krowa wodna
Jesus loves you – rzadki widok w buddyjskiej Kambodży
Żeby nie tracić czasu od razu spod wypożyczalni udajemy się na Killing Fields (Pola śmierci), jest to można powiedzieć taka „atrakcja” obowiazkowa, tak jak u nas Oświęcim. Kierowcę tuk tuka załatwia nam nasz rowerowy przewodnik, więc już się nawet nie kłóciłem, że za $20 – niech ma :) (bo czytałem, że ceny zaczynają się od $15). Miejsce, do którego jedziemy znajduje się parę kilometrów za miastem i właściwie nazywa się Choeung Ek, bo Killing Fields to ogólna nazwa wielu miejsc w całej Kambodży, gdzie były dokonywane egzekujce podczas reżimu Czerwonych Khmerów w latach 1975 -1979. Choeung Ek jest takim upamiętnieniem tych wszystkich miejsc, ponieważ tutaj są masowe groby „tylko” mniej niż 10 tys. ludzi. Mówię tylko, ponieważ szacuje się, że w tych latach zginęło nawet 2-3 miliony mieszkańców Kambodży (przy całkowtiej ludności 8 milionów).
Tuk tukiem na Killing Fields
Brama wejściowa do Choeung Ek
Wejście kosztuje $3 i w cenie jest przewodnik audio i bardzo dobrze, bo bez niego to nie miałoby sensu. Niewiele w tym miejscu zostało, wszystkie budynki zostały rozebrane po zakończeniu reżimu, postawiono buddyjską stupę, z kościami i czaszkami ofiar, a na samym dole także z wystawą narzędzi zbrodni. Naboje były zbyt cenne, więc zabijano czym popadnie: pałkami, prętami, siekierami, motykami… Przechodząc się trochę jak po parku, pomiędzy masowymi grobami, drzewem, o które zabijano dzieci, gdzieniegdzie widać jeszcze kawałki ubrań i kości. Według przewodnika po deszczach one ciągle „wychodzą” z ziemi i są co parę miesięcy zbierane. Jest to smutne miejsce, ale na pewno warto tam pojechać, żeby zapoznać się z trudną historią Kambodży.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy też o Tuol Sleng, byłą podstawówkę zamienioną na szybko na więzienie zwane S-21, gdzie torturowano więźniów, aby wydali swoich znajomych i rodziny. Stamtąd była tylko jedna droga – na pola śmierci… Z 17 tys. więźniów znanych jest tylko 12 ocalałych.
Killing tree
Ku pamięci ofiarom ludobójstwa
Więźniowie z Tuol Sleng
Po takim dniu już tylko relaks w hotelu do końca dnia.14.11.2014 Phnom Penh – Siem Reap
Ten dzień przewidziany był na transfer pomiędzy Phnom Penh, a Siem Reap, który jest zapleczem dla kompleksu Angkor. Zdecydowałem się na transport dosyć luksusowym autobusem firmy Giant Ibis za $15, ale podobno można znaleźć transport już za $5. Za to w tej cenie są przekąski, woda, niedziałające wifi ;) oraz duuużo miejsca na nogi. Byłoby naprawdę bardzo wygodnie, gdyby nie fakt, że duża część trasy przebiega drogami utwardzonymi, więc czasem trochę trzęsie :) Podróż trwa ok. 6,5 godziny.
Giant Ibis
Droga czasem szeroka jak autostrada, ale bez asfaltu
U mnie w rodzinie był podobny twór – nazywał się „Dzik” :)
Zwykły przydrożny zajazd - jedzenie, kawa, sklep, toaleta (?!)
Kambodża z okien autobusu
Nocowaliśmy w V&A Villa, pensjonacie oddalonym jakieś 15 minut pieszo od centrum, prowadzonym przez parę kambodżańsko-angielską. Na dzień dobry angielska część tej pary, czyli Andy, dał nam mapkę Siem Reap i Angkoru z krótkim opisem co i jak. Ruszyliśmy więc do centrum aż doszliśmy do Pub Street, ulicy, przy której na początku koncentrował się ruch turystyczny. Ale teraz wraz z dynamicznym wzrostem ilości turystów znacznie powiększa się liczba restauracji i hoteli. Można też przejść się na jeden z nocnych targów, gdzie między innymi można było dostać koszulkę z napisem „No tuk tuk today or tomorrow”, ponieważ tutaj kierowcy tuk tuków próbują także znaleźć chętnych na objazd po Angkorze następnego dnia :)
Siem Reap to także zagłębie „rybnego spa”, rybek żywiących się twoim martwym naskórkiem. Postanowiliśmy spróbować tej terapii i wybraliśmy jakieś miejsce trochę na uboczu, gdzie ta przyjemność kosztowała $2 za 20 minut, a do tego w cenie puszka piwa albo coli. Na samym początku to łaskocze jak cholera! Ale jak się już człowiek przyzwyczai to jest to nawet przyjemne skubanie ;)
Hahahahahaha – tak jest na początku ;)
Potem już spokojnie poddajemy się kuracji
Przykładowy cennik masażu
15.11.2014 Siem Reap - Angkor
Dzień przeznaczony na zwiedzanie ruin Angkoru. Kiedyś byłem przekonany, że wszystko, co jest tam do zobaczenia to świątynia znana jako Angkor Wat. Dopiero później uświadomiłem sobie, że cały kompleks to ponad 400 km kwadratowych! Można powiedzieć, że ograniczyliśmy się do tych najważniejszych: Angkor Wat, miasto Angkor Thom ze świątynia Bajon czy Ta Prohm (słynna dzięki drzewom wrastającym w budowle i Tomb Raiderowi, którego nigdy nie widziałem ;) Oczywiście jeśli ktoś jest fanem takich zabytków to można zobaczyć także dużo więcej świątyń ukrytych gdzieś w lasach. Zapewne też z mniejszą ilością turystów, bo czasami to naprawdę dzikie tłumy, jak wokół Angkor Wat. Chociaż kiedy chodziliśmy po Angkor Thom, to do budowli ukrytych gdzieś w lesie tylko jakieś jednostki dochodziły.
Dostępne są bilety na 1 dzień, 3 dni oraz tydzień odpowiednio za $20, $40 i $60. Lonely Planet twierdzi, żeby nie ważyć się spędzić w Angkorze tylko jednego dnia, ale ja nie wyobrażam sobie, że miałbym biegać po tych świątyniach przez 3 dni – każdy niech robi to, co lubi ;) Ewentualnie to z chęcią bym pojeździł w tym miejscu na rowerze. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od podobno słynnego wschodu słońca przy Angkor Wat. Nie byliśmy pewni, czy w ogóle chcemy jechać tak wcześnie, ale stwierdziliśmy, że może potem będziemy żałować, a ze wczesnym wstawaniem nie mamy problemów. Przyjechaliśmy na wschód i… nie czekaliśmy na niego tylko od razu poszliśmy zwiedzać do środka, widząc te czekające tłumy. Zresztą nie mam jakiegoś pro aparatu, więc to nie miało żadnego sensu. Wpiszcie sobie w Google „sunsrise angkor wat” – mnie jakoś te zdjęcia nie zachwycają, nie było na co czekać ;)
Za przejazd tuk tukiem po świątyniach zapłaciliśmy $15, ale był jeszcze ekstra dodatek $5 za przyjazd na wschód… Nie wiem czy wszyscy kierowcy sobie go doliczają.
To teraz koniec gadania i jeszcze tylko parę zdjęć, żeby zachęcić do zobaczenia tego miejsca.
Angkor Wat i dzikie tłumy przed wschodem słońca
Z tego dnia nie będzie wielu zdjęć. A właściwie to nie będzie wcale, bo jakoś niewiele ich zrobiłem i nic ciekawego nie uwieczniłem, chyba przez to, że byłem zmęczony całą sytuacją ;) Za to będzie sporo opisu, bo muszę to wyrzucić z siebie :P
A zaczęło się tak. Jeśli chodzi o Tajlandię, to wymyśliliśmy sobie, że gdzieś w naszej podróży musi być krótkie plażowanie – wybór padł na Krabi, które leży jednak kawał drogi od Bangkoku. Jest niedziela, 16 listopada, jesteśmy w Kambodży, a jutro mamy być w Krabi. Tak szczerze to nie do końca mieliśmy to połączenie zaplanowane. Ponieważ loty z Siem Reap były już dość drogie założylismy, że do Bangkoku dostaniemy się autobusem, a stamtąd, żeby było w miarę tanio, nocnym autobusem do Krabi. Czytałem, że jeśli komuś zależy na czasie, to z Siem Reap powinien wziąć taksówkę do granicy w Poipet, a potem już jakiego busa po drugiej stronie. My jednak w jednej z agencji turystycznych w Siem Reap daliśmy się pięknie naciągnąć. Pani tam pracująca, choć miała niby w sprzedaży bilety do Krabi, to zachęcała, żeby kupić tylko do Bangkoku i na miejscu już dalej, czym wzbudziła zaufanie. Koszt do Bangkoku to tylko $10. Ale tutaj pojawiła się jeszcze opcja VIP – czyli $5 więcej za szybsze przejście na granicy. Cóż… pani była naprawdę bardzo miła i przekonująca ;) Na domiar złego gdzieś „w internetach” wyczytałem, że na tej granicy można nawet 2-3 godziny spędzić i jest właśnie możliwość przyspieszenia (inaczej zwana łapówką), więc brzmiało to dla mnie logicznie. Poza tym zapewniała, że o 15-16 będziemy w Bangkoku. A jak było naprawdę?
Mieliśmy wyjechać chyba o 8, 15 minut wcześniej w naszym pensjonacie pojawił się tuk tuk, który miał nas zawieźć do autobus (to w cenie biletu). Jednak podjechaliśmy zaledwie chyba z 500 m i wysadził nas na stacji benzynowej, twierdząc, że tu przyjedzie autobus. Dobra, już się jakaś lampka ostrzegawcza zapaliła. Po paru minutach nadjechały kolejne tuk tuki, jeden z trójką Estończyków, a drugi z parą z Polski, oni akurat jechali do Ko Chang, ale tym samym autobusem.
Potem zrobiła się ciekawa akcja :) Podjeżdża taksówka, kierowca otwiera drzwi i bagażnik, a jeden z tuk tukowców zaczyna nas naganiać, żeby czwórka wsiadła do taksówki, bo to jest wszystko w cenie biletu. Ciekawy pomysł, nie powiem. Pewnie często udaje im się tak naciągnąć turystów, ale tutaj zostali szybko spławieni, szczególnie przez jedną rosłą Estonkę ;) Z jakimś półgodzinnym opóźnieniem nadjechał w końcu autobus. Nie był on zbytnio VIP… Mały bez luku bagażowego, więc wszystko leżało albo na przednim siedzeniu lub w przejściu, a my zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. Wlókł się też niemiłosiernie, na domiar złego tuż przed granicą jeszcze zrobili dłuższą przerw na lunch.
Na granicy byliśmy chyba ok. 12:30, gdzie po wyjściu z autobusu po prostu powiedzieli: „idźcie w tamtą stronę, po drugiej stronie będą na was czekali”. Tu już byłem na 100% pewny, że wykupiona wcześniej opcja VIP, to po prostu proste oszustwo… Mogłem też się poczuć jak „kurczak”, bo zostaliśmy oznaczeni – białymi naklejkami, a ci do Koh Chang, jeszcze mieli „K” na nich napisane. Granica kambodżańska to było parę minut w kolejce, stempel w paszporcie i przejście dalej w stronę granicy tajskiej. Nie zauważyłem tam opcji przyspieszenia odprawy za ekstra dopłatą, ale nie było aż tak źle, bo czytałem, że kolejka czasem jest tak długa, że wychodzi poza budynek. Spędziliśmy w niej chyba ok. godziny, w międzyczasie wypełniając kartę wjazdową. Polacy nie muszą mieć wizy, przy wjeździe drogą lądową dozwolony jest 15-dniowy pobyt w Tajlandii (30 dni drogą lotniczą). Widziałem, że w kolejce stali też ludzie z innymi kolorami naklejek, więc była jakaś segregacja, jeśli chodzi o firmy obsługujące transport ;) Po przejściu granicy na naszych białych naklejkach wpisane zostały kolejne numery i potem według tych numerów udawaliśmy się do busów. Trzeba przyznać, że tutaj kierowca dawał z siebie i z busa wszystko, żeby być jak najszybciej w domu :)
W Bangkoku byliśmy chyba gdzieś około 18:30 i myśleliśmy, że dojedziemy na jakiś dworzec autobusowy i tam po prostu zapytamy o transport do Krabi. Ale trasa kończy się w pobliżu turystycznej Khao San Road. Wychodzimy i taka myśl, hmm… co my teraz właściwie mamy zrobić? Dosłownie przez chwilę staliśmy przy drodze i chyba zesłano nam anioła stróża :) Słyszę z ust takiego starszego pana: „ty mówisz polski?”. Okazało się, że to jakiś dawny emigrant z USA. Po krótkiej rozmowie pokazuje nam na agencję turystyczną, przed którą stoimy, żeby zapytać właśnie tam. To był strzał w dziesiątkę na zakończenie ciężkiego dnia. Pracownik tej agencji szybko powiedział nam, że o tej godzinie autobusy już pojechały, ale może nam zaproponować lot następnego dnia o 6:00 linią Thai Lion Air za 950 bahtów (ok. 100 zł), w cenie 15kg bagażu rejestrowanego. Świetnie! Też myślałem o tym samym, ale pewnie szukałbym AirAsia, która niekoniecznie byłaby tańsza na lot następnego dnia. Powiedział też, że taksówka na lotnisko powinna kosztować stąd ok. 300 bahtów, niezależnie czy ugadane czy na taksometr (potem doczytałem, że tutaj jednak zawsze na taksometr powinno się jeździć). Teraz już rozluźnieni przeszliśmy się ulicą Khao San, zaliczając po drodze piwo i pad thai, żeby złapać taksówkę na lotnisko. Skoro lot jest o 6:00 to nocka na lotnisku na pewno jest najrozsądniejszym wyjściem. Bardzo dużo ludzi tam nocowało, miejsca do spania jakieś super wygodne nie są, ale obleci. W strefie ogólnodostępnej jest mnóstwo miejsc siedzących, więc ze znalezieniem sobie miejsca problemów nie ma żadnych. To była właśnie ta „One night in Bangkok” ;)
17.11.2014 Bangkok – Krabi (Ao Nang)
Po 4:00 udaliśmy się do stanowisk odprawy Thai Lion Air, mój bagaż ważył ok. 14,8kg - uff, mieszczę się. Udaliśmy się w kierunku bramek, gdzie ktoś nie bardzo wiedział, co to znaczy umiar z klimatyzacją. Dobrze, że mieliśmy przy sobie coś z długim rękawem.
Tablica odlotów na lotnisku Don Mueang – jak widać średnio mi się udawało spanie
Czekał nas lot linią Thai Lion Air – pierwszy raz o nich usłyszałem dzień wcześniej ;) To spółka córka Lion Air, indonezyjskiego taniego przewoźnika. Powstała pod koniec 2013 roku (nie znalazłem do wyboru w flightdiary), we flocie na razie mają 8 Boeingów 737 i 1 ATR-72. Ale za to jest to wersja 737-900ER. Nasz samolot miał numer HS-LTL, całkiem świeży, z marca 2014. Dostaliśmy miejsca przy wyjściu ewakuacyjnym, ale nie tym na skrzydle, tylko bardziej z tyłu. Są tam tylko dwa miejsca z każdej strony i w bonusie jeszcze miejsce dla stewardessy, która siedzi obok podczas startu i lądowania :) Poza tym nie ma normalnego okna, tylko takie małe okienko, przez które właściwie nic nie widać.
Dużo miejsca na nogi, bo wyjście ewakuacyjne, a po prawej miejsce dla członka załogi
Po wylądowaniu w Krabi wzięliśmy z lotniska autobus (150 baht), który zawiózł nas pod sam hotel w Ao Nang. Nie jest to jakiś ładny kurort, ale spędzamy tam tylko właściwie 2 dni. Plaża taka sobie, woda też nie jest bardzo przejrzysta, morze bardzo spokojne, ładne widoki na skałki. Za to co chwilę kursują długie łodzie (longboat) na plażę Railay, do której dostęp jest tylko drogą morską (nie byliśmy, ale podobno lepsza plaża – kurs za 200 bahtów w dwie strony). W hotelu byliśmy już około 9:00, ale na szczęście nie było problemu z wczesnym zameldowaniem – to jeszcze nie szczyt sezonu. Królestwo za prysznic! ;) Reszta dnia to relaks, plaża, odpoczynek – potrzebne po tylu dniach intensywnego podróżowania.
Plaża w Ao Nang
Tak, ta kropka, to ja